Swojego czasu chadzając na randki, prędzej czy później z ust
faceta padało pytanie, a raczej stwierdzenie: ty też jesteś silna i niezależna,
prawda? Wtedy zaczynałam coś tam tłumaczyć, ale niewiele to dawało, bo właśnie
rozpoczynała się tyrada, że kobiety już nie potrzebują facetów. Nawet w
seksie potrafią same sobie poradzić, więc on jest im potrzebny jak rybie
rower- przejechać się można ale po co (K. Kofta). Dorabiają się szybciej
mieszkań, robią karierę, zarabiają więcej- jak się postarają. Generalnie
panowie czują się niepotrzebni, a ich rola staje się bliżej nieokreślona. Jasne,
jest grono tych deklarujących, iż wcale by im nie przeszkadzało, kiedy kobieta
więcej by zarabiała, odnosiła sukcesy itd. Należą oni jednak do mniejszości. Deklaracje deklaracjami, a jak by się to skończyło to inna historia. Doskonała większość hołduje staroświeckim poglądom, potrzebują znać swoje
miejsce w szeregu.
Co znaczy kobieta
niezależna dla mnie. Dziś. Kiedy mam 30 lat.
Będąc dwudziestolatką oznaczało to niezależność finansową i
ogólnie życiową. Uniezależnienie się od drugiego człowieka. Chcesz przybić
sobie gwoździa? Zrób to sama. Chcesz wyjechać na drugi koniec świata? Jedź, nie
pytając o zdanie. Chcesz mieć swoje gniazdko? To je sobie kup… tak jak i
wszystko inne.
Pochodzę z klanu silnych kobiet, to babcia, matka i ciotka
trzymały dom, rodzinę w garści, a jak trzeba było całą okolicę. Były cholernie
skuteczne, ale czy szczęśliwe? Czy ściskanie we własnych garściach wszystkiego i
wszystkich wyszło im na dobre? Dobrze jest znać swoją moc, co nie oznacza, iż
zawsze trzeba jej używać w maksymalnych ilościach. Widziałam je rozżalone, że
nie mogą liczyć na mężów, w razie W są zmuszone same iść na barykady, czy to
chodziło o pieniądze czy cokolwiek innego. Uporem przebijały mury, stawiały
domy lub rodzinę do pionu. Pchały do przodu swoich facetów, to dzięki nim oni
mieli pozycję. Pytanie czy o to chodzi?!
Dziś dla mnie kobieta niezależna to taka, która robi swoje,
osiąga to co chce, ale nie szarpie się z tym w pojedynkę. Ma u boku równie
ogarniętego mężczyznę, na którego może liczyć- słowo klucz. Nie bierze sobie
synka na odchowanie, ani pana, którego jak kwiatka hoduje na parapecie. Facet
ma być utylitarny. Można na niego liczyć. Swobodnie korzystać z jego chęci
niesienia pomocy, opieki. On także ma swój plan na życie i go realizuje. Nie
potrzebuje pchania do przodu. Usmaży jajecznicę i nie trzeba drżeć kiedy
zostanie sam z obawy, że padnie z głodu. Majty także potrafi uprać bez ofiar w ludziach i sprzętach.
A kobieta... doskonale wie, że sama mogłaby przestawić ścianę,
pomalować cały dom, położyć kafelki. Nie robi tego jednak. Nazwijmy to-
oddelegowuje zadania. Nie nosi siat z zakupami, nie kopie ogródka czy pali w
piecu. Robi to jej mężczyzna, a jeśli takowego nie posiada, ma przecież wielu znajomych chętnych do niesienia pomocy. Ona w tym czasie ma czas dla siebie, książka, depilacja,
maseczki, ploteczki.
Nie płacz, że jesteś urobiona po uszy i nie masz czasu dla siebie, jeśli o ten czas nie prosisz. Nie płacz, że sama byś to lepiej zrobiła, bo widziałaś co brałaś…
Nie płacz, że jesteś urobiona po uszy i nie masz czasu dla siebie, jeśli o ten czas nie prosisz. Nie płacz, że sama byś to lepiej zrobiła, bo widziałaś co brałaś…
Jeśli każdy w związku zna swoje zadania, czuje się
bezpiecznie. Umiejętność proszenia o wsparcie jest dość ważną kwestią i długo
nie byłam jej fanką. Pamiętam z dzieciństwa jak o cokolwiek prosiłam ojca. Doprosić
się było ciężko, a częstokroć efekt nie był zadowalający. Do tego musiałam się
nasłuchać tyrady i aktów niezadowolenia. To nie sprzyja rozwojowi tej
kompetencji. Ale sprawczynią takiej sytuacji była moja matka, która go oduczyła
robienia czegokolwiek. Ręce jej opadały, gdy brał się za najprostsze czynności, więc go odciążyła całkowicie.
Dziś jestem odporna
psychicznie i jeśli nie mogę liczyć na potencjalną pomoc partnera bo: jest tak
zajęty sobą, robi łaskę, zbawia świat, zamiast zbawiać siebie i swoje
najbliższe otoczenie, nie ma czasu na nic, nie ma czasu dla mnie, to się
żegnamy. Przed oczami staje mi obraz matki z piętnastoma siatami, malutką mną
oraz koniecznością przebycia dalekiej drogi do domu trzema autobusami. Nie,
dziękuję. A ta sytuacja mogłaby całkowicie inaczej wyglądać, ale to już kwestia
wyboru, gustu i konsekwencji. Czasami mniej znaczy więcej. Bądź tym Puchem, któremu trzeba usuwać pyłek spod nóg, a że w torebce masz młotek na wszelki wypadek i scyzoryk szwajcarski... to już inna kwestia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz